wtorek, 20 stycznia 2015

"Czerwone jak krew" Salla Simukka


SHERLOCK HOLMES MŁODSZEGO POKOLENIA

"Była sobie raz dziewczynka, która nauczyła się bać..."
Taki napis widnieje z tyłu książki opancerzonej czarną okładką - właśnie ON zachęcił mnie do przeczytania utworu Salli Simukki. "Czerwone jak krew" jest powieścią detektywistyczną z elementami thrilleru, opartą na słynnej bajce o Królewnie Śnieżce. Tej historii jednak daleko do bajki...
"Była sobie raz dziewczynka, która nauczyła się bać.
Bajki tak się nie zaczynają. Tak zaczynają się inne, mroczniejsze opowieści."


"Czerwone jak krew" jest historią 17-letniej dziewczyny, która znajduje się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Przez czysty przypadek Lumikki odnajduje w szkolnej ciemni suszące się pieniądze... pokryte krwią. Zaczyna prowadzić śledztwo, w wyniku którego odkrywa, że trójka znajomych z jej szkoły wplątała się w straszliwe kłopoty. Chcąc, nie chcąc - Lumikki decyduje się im pomóc. Jak można się spodziewać, jest to jeden z większych błędów, jaki dziewczyna kiedykolwiek popełniła... odkrywa bowiem tajemnicę, której wolałaby nigdy nie poznać. 


Była sobie raz Lumikki. 
Tłumaczenie tego fińskiego imienia oznacza "Śnieżka" - i tutaj pozwolę sobie na ironię: "DALEKO pada jabłko od jabłoni", bowiem z charakteru dziewczyna w żaden sposób nie przypomina postaci wiodącej ze słynnej baśni Braci Grimm. 
Gdyby Sherlock Holmes żył w dzisiejszych czasach, popatrzyłby na Lumikki, pokiwałby głową i powiedziałby z dumą: "Moja krew". Nasza bohaterka jest osobą nader inteligentną, jak na swój wiek. Jest sprytna i spostrzegawcza. Umie poruszać się bezszelestnie. Umie zniknąć w tłumie. Wie, kiedy ktoś kłamie. I nie boi się bez powodu - któregoś dnia Lumikki zadecydowała, że już nigdy nie będzie się bać. A potem przez całe swoje życie kierowała się tylko trzema zasadami: "Nie wnikaj. Nie mieszaj się. Pilnuj wyłącznie swoich spraw." Jak wiadomo z książki, zawiodła w swoim postanowieniu. 
Lumikki nie jest podobna do Sherlocka Holmesa tylko i wyłącznie ze swoich umiejętności detektywistycznych. Jej charakter pozostawia wiele do życzenia. Wyraźnie widać, że dziewczyna nie przepada za ludźmi, co więcej: jest w pewnym stopniu pozbawiona empatii. Życie sprawiło, że stała się oschła i niezbyt miła dla innych. 
Lumikki zamknęła się w sobie. 
A potem, któregoś dnia, znalazła 30 tysięcy zakrwawionych euro...

Postacie Salli Simukki są bardzo dobrze rozbudowane, ale też wyjątkowo schematyczne. Dziewczyna-detektyw o intelekcie Sherlocka Holmesa. Trójka najpopularniejszych uczniów, którzy wpadają w kłopoty: średnio-inteligentny osiłek-podrywacz, jeszcze głupszy tajemniczy narkoman oraz ładna, zakochana w kolorze różowym dziewczyna. Boss karteli narkotykowej pali drogie cygara. Glina jest podwójnym agentem, który zdradza swoją żonę i nade wszystko kocha córeczkę.
Schematycznie, ale opisane w taki sposób, że w trakcie czytania w zupełności to nie przeszkadza. Każdy element "Czerwone jak krew" idealnie pasuje do siebie, a wszystkie połączone ze sobą tworzą razem zgrabną, dobrą do czytania całość.

Autorka wyraźnie wzoruje się na baśni o Królewnie Śnieżce - nie tylko poprzez nazwanie głównej bohaterki "Lumikki". Pojawiają się częste analogie - np., gdy Lumikki wybiera się na szykowne przyjęcie, na którym jest przebrana za Królewnę Śnieżkę albo gdy ucieka przez las przed porywaczami. Takie nawiązania zdecydowanie działają na plus dla całej historii, czyniąc z niej coś na pograniczu bajki i anty-bajki. 

Mimo gorących zapewnień autorki, historia ta wcale nie jest mroczna. Przeszłość Lumikki też nie jest mroczna. Cała sprawa z pieniędzmi również nie jest mroczna. 
(Mroczna jest jedynie okładka.)
Czytelnik wie, że Lumikki ma pewne problemy w kontaktach z drugim człowiekiem. Przez cały utwór przewijają się wspomnienia dziewczyny, które są jak zamknięta szkatułka, którą z jednej strony chce się otworzyć - tak z ciekawości - a z drugiej nie... tak ze strachu przed tym, co znajdziemy w środku. 
Na ostatnich stronach wiadomo już, że zdecydowanie nie jest to nic przyjemnego. Wspomnienia Lumikki są bogate w cierpienie. Pełno w nich bólu. Czuć w nich tęsknotę za czymś, co dziewczyna niegdyś straciła. 
Otwarte zakończenie mówi jednak, że w kolejnych częściach znajdziemy tego wszystkiego znacznie więcej... Znajdziemy kluczyk do wspomnień Lumikki.

Jak na thriller młodzieżowy Salla Simukka wykonała kawał dobrej roboty. Książka jest krótka i czyta się ją szybko i przyjemnie. Nie pojawiają się w niej żadne sceny drastyczne (ku mojemu rozczarowaniu), a autorka nie wgłębia się w specjalizacje zawodu detektywa (no, niestety). Jest to jednak historia, która powinna zadowolić każdego, kto sięga po młodzieżówki, a kto chce się oderwać od wampirów, wilkołaków i "przeszywającego spojrzenia tajemniczego przystojnego". Ja z miłą chęcią przeczytam kolejne części (chociażby tylko po to, by otworzyć szkatułkę ze wspomnieniami Lumikki).

"Był sobie raz mały kluczyk, który pasował do każdego zamka.
Bajki tak się nie zaczynają. Tak zaczynają się inne, weselsze opowieści"

sobota, 17 stycznia 2015

"Gra Endera" Orson Scott Card



SZKLANKA JEST DO POŁOWY PUSTA

Długo zwlekałam z napisaniem jakiejś recenzji, ale prawdę mówiąc nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. "Gra Endera" pozostawiła we mnie coś, co trudno jest nazwać - to nie jest typ literatury, który na długo nie opuści twoich myśli. Ja po prostu czuję tę książkę - gdzieś w sobie, wręcz domagającą się wystawienia opinii. Czuję coś na kształt niepokoju i dezorientacji. Czuję... no właśnie. Co ja właściwie czuję?



Muszę przyznać, że do czytania zabrałam się bez wcześniejszego zapoznania z opisem książki. Do dziś nie wiem, jaki jest jej oficjalny opis (ale pewnie sprawdzę go po napisaniu tej recenzji). 
"Gra Endera" to typowe s-f, gdy Ziemia zostaje zaatakowana przez wrogą rasę z kosmosu, zwaną robalami. Pierwsza Inwazja zakończyła się kilkadziesiąt lat temu i CUDEM wygrali ją Ziemianie - sukces został odniesiony tylko i wyłącznie dzięki niebywałym umiejętnościom dowódczym Mazera Rackhama. Ludzie na Ziemi myślą, że to był koniec - mylą się.
Istnieją stacje kosmiczne, które wiedzą, że robale szykują się do kolejnej Inwazji i wówczas już nie będzie ratunku. Chcąc ocalić ludzkość, zakładają specjalną szkołę, której celem jest wyłowienie inteligentnego dzieciaka spośród uczniów i stworzenie z niego idealnego dowódcy - dowódcy, który poprowadzi swoją armię do zwycięstwa i powtórzy sukces Mazera - muszą jednak działać szybko... Ośrodkiem życia uczniów w tej "szkole" jest Gra - brutalna, nie zawsze przyjemna rozgrywka, która ma nauczyć dzieciaki strategii, taktyki i logicznego myślenia. Z założenia, Gra ma wyłonić najlepszego dowódcę.
I tutaj właśnie pojawia się Ender. 

Może warto zacząć od tego, że nie lubię dzieci. Zastanówmy się jednak wspólnie. Co może być gorsze od dzieci? Dzieci, które uważają, że są inteligentne.
Jakże olbrzymią niechęć wzbudziła we mnie "Gra Endera", gdy już na pierwszych stronach okazało się, że Ender (śliślej, Andrew Wiggin) ma 6 lat. I jest właśnie tym super-inteligentnym dzieckiem. Co gorsza, jego rodzeństwo jest niewiele od niego starsze i jest równie inteligentne. Im dłużej jednak czytałam "Grę Endera", tym coraz mniej mi to przeszkadzało (choć, oczywiście, pojawiały się czasem momenty, w których aż chwytałam się za głowę, zastanawiając się, czy to aby na pewno jest poważna lektura). 
Bohaterowie Orsona Scotta Carda są tak świetnie zarysowani i tak genialnie wykreowani, że aż brak mi słów. Od odgrywającego jedną z mniejszych ról ojca Endera, u którego uwidacznia się niepokój o własne dzieci, aż po brata głównego bohatera - sadystycznego, chorego psychicznie, autodestrukcyjnego, geniusza zła, Petera. Każda postać u pana Carda ma swoją własną historię i swój własny sposób myślenia. Spotkałam się tutaj z prawdziwą śmietanką towarzyską - każdy bohater jest inny, ale niesamowicie ważny dla fabuły na swój własny sposób. Chylę czoła przed Orsonem Scottem, naprawdę. Wielu autorów powinno uczyć się od niego budowania postaci.

PLUSY I MINUSY
+ Autor pokazuje nam tutaj przyszłość o motywie często powtarzalnym dla gatunku science fiction. Jego utwór różni się od innych akcentami w postaci Gry, zabaw z grawitacją, niebywałymi opisami taktyk, przy których można się zagubić. A przez całą opowieść prowadzi nas złożoność głównego bohatera - Ender i jego rozterki, problemy, z którymi się mierzy, upadek jego wytrzymałości psychicznej... Wszystko to jest jak wielka przygoda, w trakcie której czytelnik ciągle martwi się o Endera - bo mimo wszystko, to przecież jeszcze dziecko. 
- Jeżeli ktoś nie lubi dzieci, to jest to zdecydowany minus. Bynajmniej, występowanie tutaj bohaterów o wieku poniżej 10 lat nie oznacza wcale, ze książka ta jest DLA dzieci... nie, jest zupełnie odwrotnie. 
- Muszę też przyznać, że dla mnie odrobinę męcząca była długość rozdziałów - każdy ciągnął się i ciągnął, końca jego nie było widać, a ja wciąż się dziwiłam, jak długo można czytać taką cieńką (w moim przypadku) książeczkę! 
- Duży minus otrzymuje ode mnie okładka - ja trafiłam na jedną ze starszych wersji, przy której filmowa jest ucieleśnieniem piękna.

ZAKOŃCZENIE
Nie. Nie mogę na temat zakończenia powiedzieć nic, oprócz: WOW. Końcowe rozdziały czytałam już z zapartym tchem, nie mogąc się oderwać, a gdy doszło do momentu kulminacyjnego... Zakończenie jest dla mnie dużym, pozytywnym zaskoczeniem (ponownie chapeau bas dla pana Carda) - choć samo w sobie do pozytywnych nie należy.

PODSUMOWUJĄC
Orson Scott Card udowodnił, że z prostego toposu jest w stanie stworzyć prawdziwe arcydzieło. Jest to jedna z książek, które pozostawiają po sobie pustkę... i nie mam pojęcia, w jaki sposób mam tę pustkę zagospodarować. Wiem, że są kolejne części (jakieś prequele, czy sequele, czy alternatywne wersje, whatever) - ale nie chcę po nie sięgać. Wiem, że jest film - ale nie chcę się zawieść. 
Przebrnęłam przez niechęć. Wciągnęłam się. Przeczytałam. Umarłam. 
Nie wiem - nie mam pojęcia - co powinnam teraz czuć i jak nazwać to, co czuję. Odnoszę jedynie takie wrażenie, jakby część mnie gdzieś zginęła między kartami tej książki...
Orson Scott Card postawił wyzwanie dla wszystkich czytelników fantastyki. Pytanie teraz brzmi: ilu z nich będzie miało odwagę się z nim zmierzyć?

DLA KOGO?
Jak już wcześniej wspomniałam, na pewno nie dla dzieci. "Gra Endera" to książka dla świadomego czytelnika, który wie, że sięga po poważną literaturę... po mądrą, piękną fantastykę naukową. Nie mogę powiedzieć, że każdy w niej znajdzie "coś dla siebie", ale na pewno każdy już nigdy nie będzie taki sam po jej przeczytaniu.

"Runy" Joanne Harris


O TYCH, KTÓRZY PRZEŻYLI RAGNAROK

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że czytałam to tylko z trzech prostych powodów:

- po pierwsze - uwielbiam mitologię skandynawską;

- po drugie - bardziej od mitologii skandynawskiej uwielbiam nordyckiego boga, Lokiego;
- po trzecie - książka "Blask Runów" stanęła na mojej drodze już jakieś 575648 razy (a potem okazało się, że jest to druga część utworu "Runy"...) i pomyślałam: "to nie może być przypadek".

"Runy"
Akcja powieści dzieje się po ragnaroku, mitologicznym "zmierzchu bogów". Mamy do czynienia z nowym światem - 500 lat po zniszczeniu wszystkiego, co było dawniej znane. Bogowie - Asowie i Wanowie - dążą do tego, by powrócić na panteon i ponownie władać Dziewięcioma Światami. Nie jest to jednak takie proste, ponieważ wielu z nich upadło i zginęło, są osłabieni. Ich ratunkiem może okazać się Maddy, córka Kowala - dziewczynka, w której genach znajduje się czysta, niczym niezmącona prawdziwa moc. Taka sama, jaką bogowie niegdyś posiadali. 
Bohaterowie wspólnie gromadzą się by wystąpić przeciw Wielkiemu Złemu. 
tak w skrócie.
(Warto zaznaczyć, że w fabule pojawiają się pewne niezgodności z mitologią, co do bogów, którzy przetrwali ragnarok)

--------------------------------------------------------
"Witamy w świecie podziemi. Czym chata bogata."
~Loki

Joanne Harris tworzy tutaj coś na kształt poprawnego absurdu, z góry zaplanowanej komedii. Nordyccy bogowie są uczłowieczeni aż do bólu - mierzą się z tymi samymi problemami natury psychologicznej, z jakimi mógłby się mierzyć każdy przykładny śmiertelnik. Boją się, umierają, upadają, martwią się, męczą... Rozumiem, że był ragnarok, że parę rzeczy nie poszło po myśli Asów, ale - o, losie - gdy czytam, jak Odyn (posiadający 50 imion, wielki władca Asgardu, Wszechojciec, bóg wojny, stworzyciel Wszechświata) zostaje pokonany przez paru śmiertelników, to aż mi się robi gorzej. Wszyscy bohaterowie przez cały tok książki prezentują wyżyny swojego totalnego zdebilenia - walczą ze sobą nawzajem, zdradzają się, nie umieją odnaleźć rozwiązań w prostych sytuacjach, obwiniają każdego z siebie o najgłupsze przewinienia.... jakby zupełnie nie dostrzegali czającego się w pobliżu niebezpieczeństwa, tylko własne problemy. Wśród nich w pewnym momencie pojawia się Thor, określony przez autorkę: "nie był on najmądrzejszym z Asów" - nie wiem, jak głupi musiał być Thor, że nie dorównywał nawet pozostałym bogom... Bogom, którzy, jak wiadomo, w rezczywistości głupi nie byli.
Na pierwszy plan wysuwają się spośród nich pewne dwie szczególne postacie...

Główna bohaterka Maddy (Modi), od której zależą losy całego świata. Jest mało wyrazista, za mało rozbudowana. Wiemy z utworu, że dziewczynka ma pewne problemy rodzinne i nie jest zbyt lubiana w społeczeństwie, ale brakuje jednak jakiegoś opisu tego, co ona czuje, jak się miewa jej psychika... Jak dla mnie, Maddy jest niedopracowana. Sprawia wrażenie inteligentniejszej od wszystkich bohaterów razem wziętych, mimo że wiedzę na temat świata ma znikomą. Dziewczynka w jednym momencie zdobywa zaufanie Odyna, niemalże zabijając go przy tym. Przy pierwszym spotkaniu z Tricksterem prawie doprowadza do jego ślepoty. Od razu udaje jej się wyciągnąć z lawowego jeziora niezmiernie ważny przedmiot, którego nikt nie mógł wyciągnąć przez 500 lat, i przy tym doprowadza do całkowitego zniszczenia jej najbliższej okolicy. Maddy cuchnie MarrySue na kilometr. I, nie wiedzieć czemu, nie opuszcza Lokiego ani na moment...

Loki jest jednym z lepszych akcentów tej książki. Można zauważyć, że Harris najbardziej skupiła się właśnie na nim (w końcu nie bez powodu był on nazywany najbardziej złożoną postacią mitologii skandynawskiej). Nie wiem tylko, czy udało jej się odnieść 100% sukces - Joanne Harris postawiła na przebiegłość Trickstera (zapomniawszy jednak o sprycie...), jego egoizm (w którym zabrakło odrobinki wrodzonego szaleństwa i sadyzmu) oraz nieprzeciętne poczucie humoru. Dowcip jest podstawą tej książki - niestety, jedynie u Lokiego trzyma on jako-taki poziom, bo w przypadku pozostałych bohaterów jest po prostu... prosty.

Oprócz bogów, w "Nowym Świecie" istnieją również dosyć istotne osoby występujące na ziemi, jeżeli mogę to tak nazwać - śmiertelnicy. O nich w zupełności wystarczy tylko jedno zdanie: nadali pojęciu "kretynizm wrodzony" nowego znaczenia. Chociaż jest jeden moment, gdy udaje im się przechytrzyć bogów... ale kończy się to dla nich niekoniecznie korzystnie.
--------------------------------------------------------

Najpierw czytałam, potem już bardziej przerzucałam kartki... Nie jest to jakieś wyjątkowe dzieło, ale nie uważam go też za totalne dno. 
Ta książka jest w pewien sposób "pozytywnie absurdalna". Lubię taki absurd, ale w tym przypadku po jakimś czasie zaczął mnie on naprawdę nudzić. Prosty dowcip, bezradność ongiś silnych i potężnych bogów... irytowało mnie to. 
A potem pojawiło się zakończenie. Ostatnie parę stron było tak przepełnione patosem, tak kontrastowało z resztą książki, tak bardzo tutaj nie pasowało... Przez cały czas spotykałam się z problematycznymi sytuacjami, które najczęściej kończyły się komicznie - a tutaj doznaję szoku termicznego, gdy czytam o glorii, chwale, poświęceniu, magii przyjaźni i zwycięstwie "Chaosu" nad "Gorszym Chaosem".
Zakończenie sprawia, że moja niechęć do sięgnięcia po "Blask Runów" wzrasta do poziomu 150%. 


Podsumowując: jestem zawiedziona. Nie tego się spodziewałam, wiedząc, że "Runy" są oparte na mitologii skandynawskiej. 
Wstrzymuję się od oceny, bo obawiam się, że nie byłabym obiektywna, oceniając tę książkę na 5 gwiazdek.


Do wszystkich osób, które sięgają po "Runy": warto być świadomym tego, że główna bohaterka ma 14 lat i mimo wszystko jest to książka przeznaczona dla nieco młodszej publiczności...

"Deklaracja" Gemma Malley

A GDYBYŚ TY BYŁ NADMIAREM?

Długo zwlekałam z przeczytaniem "Deklaracji", zwłaszcza że w przypływie impulsu zamówiłam sobie całą serię... Potem czytałam wiele opinii, na temat każdej części, męczyłam się, nie mogłam spać (nie, no, bez przesady) - i w końcu postanowiłam: pożyczę z biblioteki.

Tak też zrobiłam. I jestem bardzo zadowolona z wyboru, mimo że kolejne części nie są dla mnie dostępne.



"Deklaracja" wprost porusza temat, tak rzadko omawiany przez autorów - nieśmiertelność. 

Świat został ostro podzielony przez nowe Władze na "legalnych" (którzy mają możliwość przyjmowania leku na Długowieczność) oraz "nadmiary". Bycie nadmiarem to tak, jak niewolnik przed epoką Abrahama Lincolna w USA. To trochę jak Żyd za czasów II Wojny Światowej. 
Nadmiary nie znają czegoś takiego jak dobroć i szacunek. Nie wiedzą, czym jest miłość. Nie zasługują na to, żeby żyć. Nigdy nie powinny się urodzić. Bo marnują cenne zasoby energii, przeznaczone dla cudownych wybrańców, dla legalnych.

Gemma Malley próbuje ukazać czytelnikom świat w czarno-białych kolorach. Uwidacznia wszystko to, co jest w człowieku najgorsze. Przedstawia brutalną wizję świata. 
Jest to miejsce, gdzie dzieci są zabijane, wykorzystywane i wyniszczane z zimną krwią, a ludzie to pozbawieni skrupułów materialni egoiści. 
To znaczy... ja do takich wniosków dochodzę. Bo żadna z tych wspomnianych przeze mnie rzeczy nie jest tak naprawdę otwarcie opisana. Niby pojawiają się jakieś wzmianki i fragmenty, a jednak ja przez cały czas czułam się tak, jakbym dostawała suche informacje, pozbawione tej krwawej, budzącej strach soczystości. 

Główną bohaterką jest 15-letnia dziewczynka Anna, która całe swoje życie spędza w murach Grange Hall, perfekcyjnie zindoktrynowana i święcie przekonana, że nie zasłużyła na to, aby żyć. Oczywiście, wszystko się zmienia, gdy pojawia się Peter - wówczas sposób myślenia Anny wykonuje obrót o 180 stopni. Ich wspólny wątek, wiadoma sprawa, kończy się wielką miłością.
Anna jest stawiana w wielu sytuacjach, które mogłyby ukazać jej wnętrze, a jednak... jej postać przez cały czas wydaje mi się blada, wyblakła (jak zresztą wszystkie postacie w tym utworze). Chciałabym zaryzykować stwierdzenie: nudna i przewidywalna, ale wciąż próbuję sobie wmówić, że to przez świat jaki ją otacza... naprawdę, uwierzcie mi, to przez to. To musi być przez to.
Cóż, Anna jest po prostu odrobinkę niedopracowana, jak na główny charakter, ALE wciąż przerażająca w tym, jak łatwo można wpoić człowiekowi jakąś ideę. 
Peter ze swoją manią bohatera-męczennika jest dla odmiany irytujący i trudny do wyobrażenia w realnym świecie...

Autorka stworzyła swoim postaciom idealne miejsce do cierpienia, przeżywania rozterek całej ludzkości i walki z niehumanitarnymi warunkami życia. Dała im jednak za mało czasu... Pierwsza połowa książki jest bardzo dobra, gdy ukazuje społeczeństwo nadmiarów, ale potem - BUM! Wszystko dzieje się tak szybko, że czytelnik nawet nie zauważa, w którym to momencie Anna zmienia swój światopogląd... Nie mówię, że powinna go roztrząsać latami, ale też nie podejmuje się takich decyzji w przeciągu sekundy! I nie wiem też, czy autorce zabrakło miejsca w druku, czy koniecznie chciała upchać wielką "aferę rodzinną" na 30 stronach... co jest kompletnie pozbawione sensu.

Z tego, co wiem, są dalsze części. Końcówka utworu pozwala mi jednak wyobrazić sobie, jak się potoczą losy Anny i Petera - jest ona otwarta i sprawia, że przez krótki moment naprawdę zastanawiam się, co będzie dalej z naszymi bohaterami, ale z drugiej strony... nie zachęca mnie ona na tyle, by sięgać po kolejne części. Według mnie (co niektórzy z was mogą uznać za ciekawe spostrzeżenie) ostatnie fragmenty utworu ukazują, że najbardziej egoistyczną postacią ze wszystkich, jakie wystąpiły, jest właśnie główna bohaterka - tak, Anna! - a jej ignorancja nie zna granic. I to mnie irytuje. Co wytworniejszy znawca literatury, który przeczyta "Deklarację", może głębiej się nad tym zastanowić, przeanalizować cały świat przedstawiony i dowiedzieć się, czemu tak uważam. To wymaga jednak spostrzegawczości, a ja wyznaję zasadę SPOILER FREE.

Czytałam wiele książek antyutopijnych i ta z pewnością nie należy do najlepszych, ale też nie jest najgorsza. Osobiście, spodziewałam się czegoś lepszego i jestem zadowolona, że nie kupiłam tej serii - ale ja należę do bardzo wymagających czytelników. Tematyka długowieczności/nieśmiertelności była już poruszana w wielu utworach, zazwyczaj jednak w stopniu szczątkowym - pomysł, by go rozwinąć, jest zdecydowanie na plus dla Gemmy Malley. Jego wykonanie jest już jednak gorsze. 
"Deklarację" przeczytałam szybko i szybko też o niej zapomnę. Bo według mnie, przeciwnie do innych opiniodawców, to nie książka zapada w pamięci, tylko jej motyw przewodni. 

DLA KOGO?
Szczególnie polecam osobom w wieku gimnazjalnym. Pozostałym radzę nie oczekiwać zbyt wiele - jest to łatwa w odbiorze, inteligentna opowieść, zdecydowanie bardziej przeznaczona jednak dla "młodszej młodzieży".
Odradzam tym, którzy już wtopili się w tematy z półki "post-apokaliptyczne i antyutopijne przerażające dramaty + bandaże i leki na uspokojenie" - można przeczytać, jeśli ma się trochę wolnego czasu. Jednak ja osobiście, gdybym miała tyle czasu, wolałabym po raz kolejny sięgnąć po "Podzielonych" Neala Shustermana albo "Rok 1984".
by Alleka